Wizualizacje wnętrza zaprojektowanego przez architekta, dopracowane logo, pieczołowicie dobrane pod
kolor obrusu okładki karty dań… a to wszystko na długo przed otwarciem z dumą
prezentowane na portalach społecznościowych. Coraz więcej w Krakowie takich
budujących napięcie, przemyślanych projektów restauracji. Destino także poszła
tą drogą i w końcu, w połowie lipca, otworzyła swoje drzwi dosłownie rzut
beretem od Rynku Głównego.
Wszechobecna biel jest tu i
ówdzie złamana czarnymi elementami finezyjnych żyrandoli, ciemnoszarymi
bieżnikami czy butelkami win poukładanych tuż pod sufitem. Inną salę z kolei zdobią
kafelki przypominające portugalskie azulejos.
Jest surowo i jakby trochę sterylnie, a mimo to przyjemnie, choć będzie
bardziej, gdy wnętrze się nieco wypełni (puste półki wyglądają biednie). Tego
wieczoru wszystkie okna były zapraszająco pootwierane na oścież, w środku paliły się świece, a przy wejściu witała uśmiechnięta obsługa.
Destino ma specjalizować się w
kuchni śródziemnomorskiej. Karta dań nie jest specjalnie długa, nie jest też zbyt
zaskakująca, znajdziemy tam sporo sztampowych propozycji (carpaccio, crostini,
tradycyjna lasagne, tiramisu), a kilka elementów zbyt często powtarza się w
poszczególnych daniach. Jednak można też z niego wyłowić coś, co zjemy w
niewielu restauracjach w Krakowie, np. paellę, risotto z karczochami czy krem z
fenkułów. Czekadełka nie podano, ale nawet nie zwróciłam na to uwagi, bo przystawki
przyniesiono po bardzo niedługim czasie.
W ruch poszła jedna przystawka na
ciepło i jedna na zimno. Chłodny pstrąg marynowany w winie z warzywami julienne
miał przyjemny, orzeźwiający, kwaskowaty posmak i górę cienko pokrojonych
warzyw (marchewka, cebula, seler naciowy, zwieńczone natką pietruszki), poza
tym niczym jednak nie zachwycił. Krewetki zapieczone w cieście piwnym z dwoma
sosami z Wysp Kanaryjskich (mojo verde i mojo rojo)
smakowo były świetne, jednak gotowały się ciut za długo i zamiast chrupiące,
były rozlazłe i miękkie, tak jak pokryte nimi ciasto – miejscami chrupkie,
miejscami namoknięte. Chyba nie o taki efekt chodziło? Sosy okazały się niezłe,
aromatyczny pietruszkowy (verde, zielony) i łagodny w smaku na bazie papryki (rojo, czerwony).
Gdy zauważyłam, jak kelner zmaga się przy sąsiednim stoliku z nalewaniem sangrii z dzbana do kieliszków,
zlitowałam się i wytłumaczyłam, jak to się robi. Wcześniej sam trudził się przy
naszym stoliku, lejąc trunek po serwetkach, swoich palcach i blacie. Warto
zaznaczyć, że sangria była świetna. Nie ma chyba lepszego alkoholowego napoju
do kolacji w tak upalne dni, a w Destino robią ją naprawdę nieźle. Wracając jeszcze na moment do kelnera – był bardzo sympatyczny i starający się; mam wrażenie, że w końcu nowa knajpa nie wzięła ludzi z ulicy. Wszyscy, choć, wiadomo, trochę zestresowani jak to na początku bywa i popełniali drobne błędy, byli bardzo profesjonalni jak na krakowski poziom.
Co dalej? Nie mogłam nie
spróbować zapiekanki z dorsza po portugalsku z ziemniakami i czarnymi oliwkami,
w sosie beszamelowym (28 zł), czyli coś w rodzaju bacalhau com natas, jedno z moich ulubionych portugalskich potraw,
które jadłam już dziesiątki razy, zarówno w Portugalii, jak i własnoręcznie
robioną w domu, a nawet swego czasu w Krakowie, przygotowywaną przez portugalskiego
kucharza. Choć u kelnera z żalem potwierdziłam (a on sam potwierdzić musiał wcześniej w
kuchni), że nie jest to bacalhau, czyli
solony i suszony dorsz atlantycki, a po prostu świeży dorsz, zaryzykowałam.
Niestety, to danie to niewypał.
Pomijając już wodniste oliwki bez pestek i bez smaku, cały sekret bacalhau w tym daniu polega na tym, że
mimo że go nie ma wiele (tu zresztą też nie było), jego intensywny smak i
aromat przenika wszystkie składniki i sos. W tej zapiekance działo się
odwrotnie – to ziemniaki nadawały smak rybie, a ta była niemal niewyczuwalna.
Bardzo nudne, bardzo ziemniaczane danie.
Potem było już lepiej,
przynajmniej przez jakiś czas. Kurczak po prowansalsku z patelni duszony w
białym winie (21 zł) był fantastyczny, supermiękki, doskonale doprawiony minimalną ilością
aromatycznych przypraw i w towarzystwie ugotowanego w punkt groszku oraz purée z fasoli, które ciekawie uzupełniało
całość. Nad prezentacją wypadałoby popracować, ale – choć proste – było to
bardzo udane danie.
Polecony przez kelnera deser, czyli lody piernikowe na toście z musem
wiśniowym (13 zł), nie rozczarował, a wręcz... zaskoczył. Mus wyśmienity, tost
– muśnięty musem od dołu, z góry chrupiący, zwieńczony dwiema przepysznymi
kulkami wyważonych, intensywnie
korzennych lodów. Na górę, by dodać zarówno kwaskowatości, jak i uroku – trochę
czerwonych porzeczek. Dla mnie bomba!
Deser osoby towarzyszącej był jednak mniej udany. Beza z kremem waniliowym,
owocami i musem wiśniowym (11 zł), gdzie krem obok wanilii pewnie w ogóle nie stał, bo smakował bardziej jak bita śmietana – i to taka zupełnie bez wyrazu. Mus,
wiadomo, był pyszny, ale znowu beza... zamiast przyjemnie znikać w ustach, w
końcowym momencie robiła się gumowata.
I co mam z tobą zrobić, Destino? Raz zachwycasz, innym razem zawodzisz. Nie
wiem, co o tym wszystkim myśleć. Może wy pójdziecie i mi powiecie, czy już jest
lepiej tam, gdzie było źle i nadal dobrze tam, gdzie jest już całkiem nieźle?
Plus: sprawna i sympatyczna obsługa,
ładne wnętrze.
Minus: bardzo nierówne dania.
Polecam: na razie chyba tylko na deser i
sangrię.
Średnia ocena:
3,88 na 5.
Jedzenie – 2.5/5 Obsługa – 4/5
Wnętrze – 4.5/5 Ceny – 4.5/5
Bądź na bieżąco:
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz