Ustka? Czyżby była tam restauracja, o której warto
napisać na krakowskim blogu? Przed wyjazdem nad polskie morze poprosiłam moich
czytelników o parę kulinarnych rekomendacji, bo poza kilkoma adresami w
Trójmieście nie znałam żadnego lokalu nad Bałtykiem, w którym można naprawdę
dobrze zjeść. Restauracja Dym na Wodzie została wprawdzie wymieniona tylko raz,
ale po wstępnym rozeznaniu wiedziałam już, że gdy będę w Ustce, to właśnie tam
zjem obiad.
Miałam duży kłopot ze znalezieniem lokalu. Adres
się zgadzał, ale jedyne co rzucało mi się w oczy, to z jednej strony budka z
kebabem, a z drugiej lokal z zapiekankami i absolutnie żadnego śladu
jakiegokolwiek szyldu. Dopiero będąc przy drzwiach dojrzałam
niewielką nalepkę poświadczającą wyróżnienie w plebiscycie Poland 100 Best
Restaurants – nazwy restauracji od strony promenady ani widu, ale powyższe przekonało mnie,
że byłam we właściwym miejscu.
W pierwszej chwili wnętrze uderzyło mnie swą banalnością. Beżowe
ściany przełamane brązowo-czarnym marmurem, tiulowe firanki zakręcone wokół
karnisza, wszechobecne świeczki-podgrzewacze i kiepskie zdjęcia produktów
spożywczych wątpliwie zdobiące sale. Sytuację ratowały stare drewniane meble,
elegancko ubrany kelner i widok z okna wprost na morze i sunące po horyzoncie
statki. No i menu.
Krótkie, ciekawe i z cenami niższymi, niż można by się
spodziewać. Do tego zmienne, lokalne i sezonowe, bo dostosowane do polskiego
kalendarza (lato, złota polska jesień, słoty, zima, przednówek, wiosna) i
wykorzystujące rodzime produkty z Ustki i okolic (np. deser z sosem z krówek z
kawiarni „Mistral” czy wędliny ze Starkowa). Po średnio udanym czekadełku – słupkach
marchewki z dipem tzatziki – czekałam już na panna cottę ze zsiadłego koziego
mleka z pieczoną botwinką w glazurze miodowo-maślanej i pieczonymi żółtymi
burakami (26 zł). Po kilku długich minutach od podania czekadełka zakłopotany kelner poinformował nas jednak, że tej przystawki nie będzie (kilka minut wcześniej musiał nam
zakomunikować także brak wybranego przez nas wina).
Zastanowiło mnie, skąd takie opóźnienie tej informacji, ale
jako że widziałam kilka ciekawych pozycji w karcie, bez dłuższego wahania
postawiłam na mule w cydrze (29 zł). To, co dotarło
do stolika, przerosło moje najśmielsze oczekiwania: przepiękne, ogromne i
przepyszne mule w cudownie aksamitnym, gęstym, białym sosie absolutnie odjęły
mi mowę (bardziej niż te w Breydel de Coninc w Belgii. Nie żartuję.). Gdy już nic z nich nie zostało (a
musiałam dzielnie walczyć, by nie wykradła mi ich osoba towarzysząca), miałam
ochotę dokończyć sos, maczając w nim pieczywo, jednak jego czosnkowa nuta za
bardzo ingerowała w ten doskonały smak. Musiałam więc z bólem patrzeć, jak kelner
odbiera talerz pełen pustych muszli i odchodzi wgłąb sali… Ach!
Nienaganny tatar z łososia bałtyckiego (29 zł), wybór mojego
towarzysza, nieco się chyba różnił od tego opisanego w karcie, bo ani maślanych
okruszków, ani płatków chabrów nie uświadczyliśmy. Był za to imponujący liść
musztardowca, kapary, marynowana cebulka i ogórek, a wszystko to w pięknej, symetrycznej kompozycji.
Delikatny dorsz
na maśle z rozmarynem (35 zł) podany został na ciekawym, brązowo-niebieskim
ceramicznym talerzu, w towarzystwie pieczonych ziemniaków z ziołami i kolorowej
sałatki z cieniutkimi plastrami marchewki, rzodkiewki, czerwonej cebuli i pomidorkami oraz ze świetnie wyważonym
winegretem. Tworzył tym samym nie tylko smaczne
danie, ale też niezwykle miłą dla oka, kolorową kompozycję. Moje danie – łosoś
bałtycki z czarnuszką, chips z wędzonego boczku ze Starkowa, duszona młoda
kapusta z pomidorami i koprem, pierożki z ziemniakami i dymką (42 zł) – również
nie zawiodło. Cudnie podany kawałek ryby z przyjemnie chrupiącą, rozpływającą
się w ustach skórką i zwieńczony liśćmi nasturcji wyglądał niezwykle
apetycznie. Uszka z ziemniakami były odrobinę rozgotowane, ale smakowe
połączenie całej zawartości talerza było bardzo w moim guście.
Choć porcje
były pokaźne, dotychczasowe menu okazało się tak dobre, że nie mogłam nie skusić się
na spróbowanie choć jednej pozycji z listy deserów. Sernik z rabarbarem i
wanilią (16 zł) został podany ze świeżymi owocami i sosem czekoladowym, który nie
dość skutecznie przełamywał kwaskowatość rabarbaru ze względu na swą deserową
naturę. I choć kulka lodów waniliowych przywróciła harmonię, następnym razem
wybrałabym inny deser. Może też zostałby szybciej przyniesiony – na ten
musieliśmy czekać zdecydowanie za długo, tak samo jak na rachunek – w
restauracji usadowiło się już kilku nowych gości i widać było, że jeden kelner
na cały lokal nie dawał rady z obsługą. Mimo to uważam, że Dym na Wodzie to miejsce niezwykle ciekawe kulinarnie i pozycja obowiązkowa podczas pobytu nad Bałtykiem!
Szef kuchni:
Rafał Niewiarowski
Plus: lokalne produkty w karcie,
świetna kuchnia, prezentacja dań.
Minus: niedopracowane wnętrze bez wyrazu, brak
niektórych pozycji z karty, długi czas oczekiwania w przypadku większej liczby
gości.
Polecam: na doskonały posiłek nad Bałtykiem.
Średnia
ocena: 4 na
5. Jedzenie – 4.5/5 Obsługa – 4/5
Wnętrze – 2.5/5 Ceny – 4.5/5
Instagram:
Bądź na bieżąco:
Więcej zdjęć wkrótce tutaj.