Moją podróż w Gruzji
rozpoczęłam półprzytomna, na lotnisku w Kutaisi, o piątej rano, z butelką
gruzińskiego wina w ręce. Wręczyła mi je ta sama pani, która chwilę wcześniej zamaszystym
ruchem wbiła pieczątkę do mojego paszportu. Gruzini są znani ze swojej
wyjątkowej gościnności, a pomysł z winem sprezentowanym zanim jeszcze zrobi się
sto pierwszych kroków na gruzińskiej ziemi, na dodatek opatrzonym hashtagiem
#welcometogeorgia, jest co najmniej genialny. Czy może być lepszy zwiastun
udanego wyjazdu, niż prezent w postaci jednej z najlepszych rzeczy, jakie ma do
zaoferowania tej kraj? Gruzjo, you are
doing it right!
To pierwsza część mojej relacji z Gruzji. Drugą przeczytacie tutaj.
Tbilisi
Do Tbilisi dotarliśmy kilka
godzin później w marszrutce, w której podróż przebiegła wyjątkowo gładko w
porównaniu do tego, co wyczytałam na ich temat w Internecie (kilka dni później
miało się okazać, że marszrutka z prawdziwego zdarzenia to nie to samo co wychuchany
Georgian Bus wożący turystów w lotniska do stolicy…). W porze obiadu zrobiłam
coś, czego nigdy bym nie zrobiła, gdyby nie zmęczenie i dojmujący głód –
wybrałam pierwszą lepszą restaurację przy hotelu, która mocno pachniała mi
sieciówką, i w której menu widniały zdjęcia potraw (tak, tak!) – Machakhela Samikitno (Kostava Str. 77).
Ale wiecie co? Wszystko, co
zamówiliśmy, było naprawdę dobre: badrijan nigzit, czyli paski z pieczonego
bakłażana z pastą z orzechów włoskich, gruziński ser sulguni oraz mchadi, czyli
ciężka, gęsta kukurydziana bułeczka (6 lari). Na spróbowanie kilka chinkali z
baraniną i wołowiną (oba rodzaje po 0,70 lari za sztukę), niesamowicie
doprawione, soczyste i z mnóstwem uwielbianej przeze mnie kolendry. Następnie
lobiani, czyli pszenny placek z czerwoną fasolą (jedynie 2,20 lari za mały) i khachapuri
imeruli (3,50 lari za mały) z serem, jedno z flagowych gruzińskich dań,
pochodzące z Imeretii. Wybór gruzińskich potraw w Machakhela jest
ogromny, a jej specjalnością są właśnie chaczapuri z pieca opalanego drewnem. Dużym
plusem tego miejsca jest też cena: za ten (za) bardzo obfity obiad dla dwóch
osób z napojami zapłaciliśmy łącznie około 35 złotych.
Na kolację wybraliśmy się
do Organique Josper Bar (Bambis Rigi
12). Idealny na ciepłe wieczory uroczy ogródek przy jednej z uliczek starego
miasta, szeroki wybór doskonałych gruzińskich win do spróbowania na kieliszki
(aż szesnaście rodzajów!), profesjonalna, ale nie sztywna obsługa oraz
najwyższej jakości tylko organiczne produkty, w tym wołowina, której miałam
okazję spróbować w postaci delikatnego carpaccio (15 lari). Świetny okazał się
też gruziński kebab z sałatką i tkemali (sosem ze śliwek z dodatkiem kolendry i
czosnku) – 25 lari, podany z ultracienkim, dosłownie znikającym w ustach
pszennym plackiem oraz stek z jesiotra z purée ziemniaczanym i sosem z granatu
(27 lari). Na deser koniecznie weźcie delikatny jak chmurka lawendowy crème
brûlée (12 lari). Wszystko tam jest świeże i niezwykle smaczne, a sympatyczna atmosfera
panująca w lokalu na długo zapadła mi w pamięć.
Gdy wybierzecie się kolejką
do parku Mtatsminda, warto zjeść obiad z widokiem na Tbilisi na tarasie
kompleksu Funicular (Mtatsminda Plateau). Jest tam, jak się później okazało, aż
pięć różnych restauracji, więc trzeba zwrócić uwagę, do której się wchodzi. Ja,
przez pomyłkę (sic!), trafiłam do lokalu Chela,
który słynie podobno z najlepszej wołowiny w mieście. Byłam tam jednak tylko na
przekąsce, która była dobra, ale droga. Megruli khachapuri, pochodzące z
regionu Samegrelo (w tej wersji ser dodawany jest także na wierzchu), na pewno zjecie
dużo taniej niż 11 lari w jakimkolwiek innym miejscu w Tbilisi. Dwie
restauracje dalej, na tym samym tarasie, jest lokal o nazwie Funicular, i tam serwują podobno
najlepszą gruzińską lemoniadę i chaczapuri adżarskie – może wy spróbujecie?
W Tbilisi ciągle miałam ochotę na chinkali, a po obejrzeniu tego wideo ochota zmieniła się w małą obsesję. Przeszłam pół miasta, by spróbować ich u Nanuli, w restauracji Dzveli Sakhlis („Old House”, Marjvena Sanapiro 3). Nie pytajcie, ile razy usłyszałam klaksony, gdy próbowałam dostać się na drugą stronę ulicy za pomocą przejścia dla pieszych (witamy w Gruzji!), ale śmiało można powiedzieć, że ryzykowałam życie, by spróbować właśnie tych chinkali. Najpierw trafiłam na podwórko, jakby w inny świat. Na środku studnia, jakieś drewniane wozy, okrągły piec do wypiekania tonis puri, a wokół niskie budynki, jak na wsi. Słyszałam jedzących i rozmawiających gdzieś ludzi, ale nie wiedziałam, czy to działająca restauracja, czy jakieś gruzińskie wesele, czy może w ogóle prywatna posesja, na której nie powinno mnie być.
W końcu wyłonił się jakiś
Gruzin i zaprowadził nas do jednego z małych pokoi z kamiennymi ścianami i maleńkim
oknem, przez które wpadały blade promienie popołudniowego słońca wprost na
ogromny, nakryty stół stojący na samym środku sali. Mówię wam, co za klimat! W
menu chinkali jednak nie było, a po krótkiej i mało zrozumiałej wymianie zdań
po rosyjsku (kelnerka) i polsku (ja), dotarło do mnie, że oczywiście
są, ale tylko w budynku obok – zwyczajnym i nieciekawym, ale za to z czymś w
rodzaju ogródka z widokiem na brudną rzekę Kurę. Chinkali były cudowne, zarówno
te z wołowiną, jak i z ziemniakami, ale z mojego doświadczenia mogę powiedzieć,
że istnieje duże prawdopodobieństwo, że w Gruzji wszędzie znajdziecie smaczne chinkali, więc jeśli już tam zajrzycie, zostańcie w „starym domu”, bo jest to
miejsce niepowtarzalne.
Niemal przy każdej mojej
relacji z podróży pytacie mnie, czy oprócz restauracji mogę polecić też jakieś
miejsce na nocleg – nie zawsze mam co zachwalać, ale tym razem będą to aż trzy
hotele. W Tbilisi to butikowy Rooms Hotel (14
Merab Kostava St), który zarezerwowałam zaraz po tym, jak znalazłam bajeczny
Rooms Hotel w Kazbegi. Ma piękny, oryginalny design i absolutnie genialne śniadania (wypiekana na oczach
gości granola, świeże pieczywo, gruzińskie owoce…). W restauracji The Kitchen
przewodzi Francesco Manalo i robi to dobrze (na zdjęciu poniżej spaghetti z
owocami morza). Choć w centrum miasta mnóstwo jest uroczych wine barów, jeśli
macie ochotę na bardziej luksusowe wieczorne wyjście, patio hotelu będzie
świetną opcją (otwarte także dla gości z zewnątrz) –
Zapomniałabym – w Gruzji
obowiązkowo trzeba spróbować też czaczy, mocnego gruzińskiego alkoholu
produkowanego z wytłoków winogronowych. Można to zrobić w barze, można to
zrobić w restauracji, albo – tak jak my – można to zrobić w taksówce. Bo w
końcu słowo „czacza” brzmi tak samo w każdym języku, a gruzińscy taksówkarze lubią pogawędzić z klientami. I częstować czaczą z zielonej plastikowej butelki po Aloe Vera. A potem z tradycyjnego rogu. W drodze do ogrodu botanicznego, na
przykład…

Telavi
Z gruzińskimi taksówkarzami przygody nie skończyły się na czaczy. W dniu wyjazdu do Telavi jeden spryciarz tak usilnie przekonywał nas do kontynuowania z nim podróży do Kachetii, że po naszej odmowie w desperacji podwyższył nam stawkę za przejazd z hotelu na dworzec autobusowy co najmniej dwukrotnie. Ja się nie ugięłam – obstawałam przy marszrutce. Kolejne ponad cztery godziny jazdy przez Gruzję w rozklekotanym, ciasnym i dusznym busiku pełnym ludzi, bagaży i butelek z wódką, przez większość czasu z zamkniętymi oczami (nie chcielibyście wiedzieć, jaki jest magiczny sposób Gruzinów na zrobienie czterech pasów jezdni z dwóch. Na zakręcie.), pokazały mi, co to znaczy marszrutka, i od tego czasu przemieszczaliśmy się po kraju taksówkami, niezależnie czy mieliśmy do pokonania dwadzieścia, czy trzysta kilometrów (wypożyczenie samochodu wychodziło drożej, a i prowadzenie go na gruzińskich drogach jest tylko dla odważnych).
Dotarliśmy w końcu do
Telavi, a właściwie do wioski Kisiskhevi kilka kilometrów od stolicy Kachetii,
gdzie zatrzymaliśmy się w Schuchmann
Wines Chateau (Kisiskhevi Village, 2200, T’elavi). To było wymarzone
miejsce na odpoczynek od zgiełku dużego miasta. Cisza, piękna pogoda, dobre
jedzenie, cudowne wino, widok na zieloną winnicę, a w oddali… Kaukaz. Taki
obrazek z samego rana jest nie do opisania:
W menu przy nazwach dań widnieje
sugerowany kieliszek wina specjalnie dobrany pod kątem każdej potrawy, z czego chętnie
korzystaliśmy, bo jak nie korzystać, będąc u źródeł Saperavi, Rkatsiteli,
Mtsvane, Kisi…? W hotelowej restauracji dwukrotnie jadłam fenomenalny, niemal
puszysty krem z białych pomidorów (12 lari), który śni mi się do dziś, wspaniałe
ragoût z królika (23 lari) oraz świetną zupę z łososia. W cenie noclegu była
także degustacja win oraz krótka, ale ciekawa wycieczka po winnicy, w której
produkuje się półtora miliona butelek rocznie. Oj, warto tu wstąpić choćby na jedną
noc!
To pierwsza część mojej relacji z Gruzji. Drugą przeczytacie tutaj.
Pamiętajcie, że na Instagramie na bieżąco relacjonuję moje podróże:
Marzę o tym aby spróbować te sakiewiki :)
OdpowiedzUsuńprzepiękne zdjęcia! własnie się pakuję do Gruzji i bez wahania wypróbuję te miejsca :)
OdpowiedzUsuń